środa, 31 października 2018

Polska szkoła, czyli jak nie zwariować, kiedy Twoje życie przypomina stado pędzących imadeł.

Stado pędzących imadeł. Na serio.

Lecą na oślep i tratują wszystko co popadnie: i jesienne liście i piękne czerwone jabłko; lecą jak oszalałe, nie mają czasu, żeby przystanąć choć na chwilę. Zachód słońca? Co tam, zachód nieważny, lecimy, lecimy!!!

Lecę z tej pracy do domu, jestem o 18-19, szybka kawa, albo i nie (kiedyś wypiłam tą kawę dopiero o 9 wieczór i nie mogłam spać przez pół nocy...) i lekcje z Liwką - wczoraj odrabiałyśmy prawie do 21.00, a po południu część zadań z matematyki i polskiego i tak już z nią Tygrys zrobił. Bo warto tu dodać, ze jestem przeciwna odrabianiu tak późną porą, ale we wtorki Liwka ma break dance i są to jej jedyne zajęcia dodatkowe, które kocha całym sercem, więc nie ma opcji, żeby przestała na nie chodzić. Poza tym szkoła to nie wszystko... Ale cóż, kiedy zabiera taką masę czasu nie tylko dzieciom, ale i rodzicom.. Znacie to? Dwie strony z matematyki w ćwiczeniach plus jedna strona zadań z podręcznika, do tego trzy zadania z polskiego i dodatkowo na osłodę trzy strony w ćwiczeniach z angielskiego (zadania drobnym druczkiem) i napisać maila o sobie (w zeszycie). Nie wiem jakim cudem ona dała radę, a radziła sobie całkiem nieźle aż do 21-wszej, bez ani jednej przerwy. Dziewięcioletnie dziecko! 4 klasa podstawówki.

W jej wieku to ja byłam dopiero pod koniec drugiej klasy (jestem z lutego, więc poszłam do 1 klasy mając 7,5 roku; mając skończone 9 lat kończyłam 2 klasę, czwartą zaczęłam mając 10,5 roku). To jest ogromna różnica. O tym, że program nauczania nie jest absolutnie w żaden sposób przystosowany do dzieci rocznikowo młodszych, nie muszę chyba nawet wspominać.

Żal mi jej.

Reforma oświaty ukradła jej kawałek dzieciństwa.  Ta kretyńska reforma, która mogła nie być nawet taka zła, jeśli byłaby pociągnięta do końca i przystosowana programowo. Niech te dzieci idą do szkoły nawet mając 5 lat. Ale niech one się uczą bawiąc się, kolorując i niech to na miłość boską robią w szkole, a nie po godzinach w domu!!!

Nie jestem przeciwna zadaniom domowym. Naprawdę nie. Ale jestem przeciwna organizowaniu czasu mojemu dziecku dodatkowo  po 2-3 godzinny dziennie, gdzie w szkole i tak spędza 6 lekcyjnych zajęć. Sumując to wszystko, dziecko spędza w szkole i nad zadaniem ponad 8 godzin dziennie czyli więcej niż pracujący człowiek. I mówimy tu o dziecku, które ma 9 lat. Do tego trzeba się uczyć na sprawdziany, kartkówki, pytanie i tak dalej.

9 lat !!!!

Sześciolatki w szkole? To był zły pomysł. Albo dobry pomysł, przeprowadzony wręcz fatalnie. 


Wiecie, ja byłam naprawdę grzeczną dziewczynką. Byłam nawet w samorządzie szkolnym (to traumatyczne doświadczenie zohydziło mi jakąkolwiek formę pracy społecznej na zawsze) a pani od matematyki mówiła o mnie, że jestem "za grzeczna". Ale kiedyś musiał nadejść ten okres buntu :) I teraz, kiedy wychowawca pisze do rodziców, że dzieci wróciły nareszcie do swojej klasy i zaczynamy "zdobywanie ocen", to ręce mi opadają w dół. Bardzo nisko. Bo szczerze, to wolałabym, żeby te dzieciaki zdobywały wiedzę. Albo umiejętności, które przydadzą im się w życiu. Tymczasem po raz trzeci zdają tajemnice różańca. Zdawali je w drugiej klasie. Potem w trzeciej klasie. I teraz w czwartej klasie. Wygląda na to, że chodzenie na religię nie ma najmniejszego sensu, ponieważ co roku jest to samo :) :) :)  (wewnętrznie zgrzytam zębami i nóż mi się w kieszeni otwiera).

Kwintesencja polskiej szkoły: wyścig szczurów, zdobywanie ocen, zakuj, zdaj, zapomnij... Nie liczą się dzieci, liczą się oceny i wyniki, liczy się jedynie zrealizowanie podstawy programowej.


Jestem, strasznie, strasznie zawiedziona... I bardzo chciałabym się w następnych miesiącach przekonać, że wystawiłam tu naszej małomiasteczkowej szkółce krzywdzącą opinię...

Jak na razie niestety na to nie wygląda...

PS: Tak, szkółce. Ponieważ program nauczania programem, ale istnieje jeszcze coś takiego jak  AUTORSKIE PROGRAMY NAUCZANIA.



wtorek, 23 października 2018

W obronie Halloween, czyli dlaczego uważam, że Halloween i polskie pradawne Dziady to jedno i to samo.

W obronie Halloween.

Post z 31 października 2008 roku, pisany w Irlandii, z paroma nowymi dopiskami.





A dziś jest Halloween!!! :))) Klimacik jak najbardziej odpowiadający pełnoletniej :) szczególnie, że proszę – oto znajdujemy się w kolebce Halloween – w samej Irlandii!!! Halloween wywodzi się z celtyckiego obrządku Samhain, a wredni Amerykańcy podwędzili i przywłaszczyli sobie te tradycje od irlandzkich imigrantów przybywających do Ameryki Północnej w XIX wieku, kiedy tutaj w Irlandii gnębionej przez Zjednoczone Królestwo bieda aż piszczala jak biedna szara mysz kościelna pod miotłą. W ten dzień w Irlandii pali się ogniska, kiedyś połączone z odprawianiem modłów za dusze zmarłych, teraz przybierające bardziej postać „pozbądźmy się wszystkich drewnianych i dających się spalić śmieci z domu”.

Tak jest teraz, ale ponad 2 tys. lat temu w ten dzień witano zimę oraz obchodzono wigilię święta zmarłych. W czasach pogańskich ludzie w Irlandii przebierali się w kolorowe kostiumy i odprowadzali duchy do granic miasta. Stad pochodzi nazwa Halloween, która oznacza All Hallows Eve – czyli po prostu wigilię Wszystkich Świętych.

Jak wszyscy wiemy, symbolem Halloween jest dynia. Nie wszyscy jednak wiedzą dlaczego właśnie to sympatyczne, pomarańczowe warzywko zostało symbolem Halloween? Wydrążona dynia ze światełkiem w środku dla irlandzkich chłopów oznaczała błędne ogniki uważane za dusze zmarłych. W czasie tajemniczych obrzędów miano uwalniać ludzkie dusze z ciał czarnych kotów, psów i nietoperzy (!). Po dziś dzień w wyeksponowanych miejscach domów (a musicie wiedzieć, ze znakomita większość irlandzkich domów posiada mały, oszklony ganek, idealny do umieszczania w nim dekoracji, w tym Halloween’owych) umieszcza się wydrążone i podświetlone od wewnątrz dynie z wyciętymi strasznymi „gębami”. Taka wycięta dyniowa gęba zwie się "Jack-o-lantern", i opowiada o niej stara irlandzka legenda:

Niejaki Jack - pijak i włóczęga namówił diabła, żeby wszedł na drzewo, następnie wyciął w korze pnia krzyż, co odcięło szatanowi powrót na ziemię. Kiedy Jack umarł, nie mógł pójść do nieba wskutek swoich grzechów, ale nie chciano go także przyjąć do piekła, gdyż przechytrzył diabła. Diabeł podarował mu za to znicz umieszczony w wydrążonej rzepie, aby mógł oświetlać sobie drogę w wiecznej wędrówce w ciemnościach. Później rzepę zastąpiła większa od niej dynia.

Tyle o symbolu, ale o co tak naprawdę chodzi w Halloween? Według dawnych wierzeń w wigilię Wszystkich Świętych dusze zmarłych wracały na ziemię, aby wejść w ciała żywych. Aby temu zapobiec, 31 października Celtowie konstruowali przeróżne, straszne maski i przebrania, mające imitować demony i upiory, aby się przed nimi ochronić. Przebrani tańczyli wokół rozpalonych ognisk, robiąc dużo hałasu, żeby je odpędzić jak najdalej od ludzkich siedzib. Był to dobry czas na wróżenie, gdyż uważano, że otwierają się wrota przyszłości, a mnogość przebywających na ziemi dusz pomaga wróżbitom.

Chcąc zapewnić sobie przychylność duchów, stawiano w przedsionkach i izbach kuchennych specjalnie przygotowane jadło. Jeszcze do dzisiaj w niektórych rejonach Polski jest kultywowany zwyczaj przyrządzania: chleba umarłych, petryczki, powałki lub chleba dla dusz. Dlatego kochani patrioci, wiedzcie, że nie da się kompletnie odciąć tradycji Halloween od tradycji polskich! Co więcej: kolebką Celtów są dzisiejsze tereny  naszych sąsiadów Niemców!!! „Za kolebkę przyszłych Celtów uważa się region kurhanów w południowych Niemczech, między Lasem Czeskim i Renem, zasiedlony w połowie II tysiąclecia p.n.e. przez tzw. Protoceltów, mających za sąsiadów Protoilirów. W latach między 1800 a 1600 p.n.e. strefa kurhanów rozciąga się ku zachodowi.” A teraz moment kulminacyjny drodzy państwo: „W IV wieku p.n.e. Celtowie dotarli także na ziemie polskie. Pozostałości ich osadnictwa potwierdzają wykopaliska archeologiczne na terenie Śląska: w rejonie Góry Ślęży oraz na Płaskowyżu Głubczyckim i Małopolski, w okolicach Krakowa (Anartowie, Anarfracti - sprzymierzeńcy Anartów, górskie plemiona celtyckie pozostające w znacznej niezależności od Imperium rzymskiego). Odkryto też ślady ich bytności na terenach Kujaw”.

Tym samym śmiem twierdzić, że nasze polskie Dziady, to spolszczone celtyckie Halloween, albo na odwrót - Halloween to "zceltyzowane" Dziady, a oba święta maja ta sama genezę!

Dopiero w XIX wieku Halloween przywędrowało, wraz z irlandzkimi emigrantami, do Ameryki, gdzie uległo potężnej komercjalizacji (jak wszystko w Stanach Zjednoczonych zresztą) . W nocy z 31 października na 1 listopada, miłośnicy Halloween, podobnie jak starożytni Celtowie, przebierają się za duchy, potwory i czarownice i urządzają pochody przez ulice miast. Najsłynniejsza halloweenowa parada odbywa się co roku w Greenwich Village na nowojorskim Manhattanie i jest organizowana głównie przez.... miejscowych gejów. Tej nocy przebrane dzieci chodzą grupami od domu do domu, pukają do drzwi i domagają się słodyczy - jeśli ich nie otrzymają, straszą gospodarzy. Obyczaj ten, zwany "trick or treat" (sztuczka albo poczęstunek), wywodzi się z czasów wczesnego średniowiecza. Ówcześni chrześcijanie podczas uroczystości Wszystkich Świętych, chodzili z wioski do wioski, żebrząc o "ciasto dla duszy", czyli chleb z rodzynkami. Ofiarodawcom obiecywali modlitwy za dusze ich bliskich zmarłych.

W związku z pogańską genezą tego święta, Halloween spotyka się z krytyką ze strony polskich duchownych Kościoła rzymskokatolickiego. Tak samo zresztą jak Dziady, które praktycznie rzecz biorąc udało się polskiemu kościołowi kompletnie wytępić. Po co prosty lud miałby wystawiać jadło dla dusz zmarłych przed swe domostwa, kiedy lepiej, żeby dał na mszę księdzu pomnażając majątek Watykanu? (Nie, nie oglądałam jeszcze "Kleru" ;) ).  Czy ktokolwiek jeszcze obchodzi Dziady? No właśnie. A Halloween jest obchodzone. W przypadku obu świąt chodzi o ochronę przed duszami zmarłych,  chociaż w przypadku Halloween starano się te dusze jakoby odstraszyć, natomiast w przypadku Dziadów raczej „udobruchać” i przebłagać. I pozwolę sobie zauważyć, że jest to doskonały przykład naszej polskiej mentalności – tego odwiecznego marazmu Polaków, tej ich wiecznej, cholernej uległości wobec obcych mocarstw. Lepiej kogoś przebłagać, obłaskawić, niż z nim walczyć... Eh, Polsko, Polsko...

Proszę Was, zanim napiszecie coś lub wypowiecie się na temat „głupiego, niepolskiego Halloween” zrozumcie, że Halloween to nie głupie przebieranie się za duchy, to nie bezmyślne chodzenie po domach w przebraniu, straszenie się, oglądanie horrorów w TV, Halloween Party i ta cala dyniowa komercha, którą oglądamy na amerykańskich filmach. I przede wszystkim: Halloween to nie jest Amerykańskie święto!!!

Wiem, że wielu z Was Halloween kojarzy się z czymś złym, niestosownym, potępianym przez Kościół. I tu się z Wami zgodzę, choć w Irlandii żaden ksiądz nic przeciwko Halloween nie ma... Nie wierzymy już w wędrówkę dusz, w to, że w Wigilię Wszystkich Świętych lub w Zaduszki odwiedzają one nasz ziemski świat Ale czym jest tak naprawdę zwyczaj stawiania zniczy na grobach? Czy nie jest to po prostu bardziej "ucywilizowany" zwyczaj "przypodobania" się duszom zmarłych, okazania szacunku i pamięci? Zamiast jadła dla dusz, dajemy na mszę w kościele... Wiele zwyczajów związanych z "życiem pozagrobowym" ma pochodzenie przedchrześcijańskie: ogień na grobie miał uniemożliwić wyjście w nasz świat upiorom a oświetlić drogę w Zaświaty duchom. Pomyślcie o tym.


Życzę wszystkim Szczęśliwego Halloween, które absolutnie nie wyklucza chwili zadumy nad grobami bliskich odwiedzanych w Dzień Wszystkich Świętych i Zaduszki.



(Większość informacji o Halloween, pochodzeniu Celtów oraz o Dziadach nabyłam dzięki pomocy Wikipedii).

środa, 19 września 2018

...


źródło: Pinterest
 
Jesień to taki piękny okres, pora, która zawsze oznaczała dla mnie świeży start i nowy początek, ale poziom frustracji i negatywnych emocji jest obecnie we mnie naprawdę ogromny. Stało się parę rzeczy na które kompletnie nie miałam wpływu, ale one niestety miały ogromny wpływ na mnie. Niektóre rzeczy, instytucje i osoby pokazały swe prawdziwe oblicze i nie był to doprawdy przyjemny obraz. Niektórzy ludzie i rzeczy nie zmieniają się po prostu nigdy i fundują otoczeniu wciąż tą sama powtórkę z rozrywki. Ugrzęzłam w jakimś trzęsawisku czarnych myśli i scenariuszy, niepotrzebnych nerwów, przez które nie mogłam w ostatnim miesiącu zbyt dobrze sypiać, co znów odbijało się na moim domu, który – nieposprzątany tak, jakbym chciała stanowił jeszcze jedno źródło lustracji i zniechęcenia życiem. Serio, czy można aż tak bardzo przejmować się nieposprzątaną łazienką? W końcu nie jestem przecież idealna. I może czas w końcu ten fakt zaakceptować i uczynić z tego kartę przetargową w walce o swoje człowieczeństwo. Nie jestem przecież w końcu robotem…. ale staram się jak mogę. Robię co w mojej mocy, ale wciąż nie jestem dość zadowolona z siebie.


Jest ciężko. Każdy dzień do zmaganie z obowiązkami i próba uszczknięcia choć ociupinki z tego pięknego życia. Nie jest łatwo być pracującą matką, ponieważ nigdy tak naprawdę nie ma się poczucia, że w każdej dziedzinie daje się z siebie 100%. Tak się po postu nie da. I nie da nic moja frustracja na szkołę, że tyle zadają i tyle trzeba siedzieć nad lekcjami, nie da nic, skoro nie mam czasu po powrocie z pracy usiąść jeszcze z dzieckiem i ćwiczyć tabliczkę mnożenia ponieważ czasami lekcje kończymy odrabiać o 21. Tak nie powinno być. Czuję, że zaniedbuję coś haniebnie, że tracę cos bezpowrotnie. Wiem, jak powinno być, ale nie jestem w stanie do tego doprowadzić. Nie ma chyba gorszego uczucia.


Mam nadzieję, że wszystko się unormuje, że wrócę jakoś do równowagi. Przecież wiem, że życie jest piękne, tylko jakoś ciężko mi to ostatnio dostrzec.


Happy Fall kochani moi!



wtorek, 31 lipca 2018

Trochę happy, trochę not happy.

Bardzo długo znów mnie nie było i bardzo dużo w międzyczasie się działo :) A ja tak lubię :) (to znaczy jak się dzieje, nie jak mnie nie ma).
Miałabym ochotę pisać dosłownie codziennie, ale nie mam czasu. Bardzo jestem ciekawa, czy kiedykolwiek się to zmieni ;)

A zdarzyło się całkiem sporo. Jestem spalona w barze "na rogu" :( :( :( Tragedia po prostu :(
Taki fajny pan tam sprzedawał, co prawda urody wybitnie radiowej, ale ja się i tak za facetami nie rozglądam, ale sympatyczny i chyba zaczął mnie podrywać. Zaczęło się od darmowych kompocików, potem były czekoladki i powiedział, że jestem jego ulubioną klientką, aż doszło do darmowych pierogów z borówkami i posłał mi taki uroczy uśmiech, że ja pierdolę (za przeproszeniem). No i głupio mi jest, bo to wszystko moja wina, bo czemu ja obrączki nie noszę???

Od tamtej pory tam nie byłam, a jak muszę przejść w pobliżu, to przemykam kanałami ;))))  A takie dobre zupy tam mieli!!!! Na groszkową z groszku szparagowego. Mmmmmmm... Ja to w ogóle kocham zupy :)

Nie nosiłam obrączki bo trochę jest ciasnawa i zostawia mi takie białe ślady, w końcu 10 lat temu miałam jednak nieco szczuplejsze palce. Dopiero jak wypiję herbatkę z pokrzywy, to ta woda z organizmu mi schodzi i obrączka dosłownie lata na palcu. Ale od tamtej pory obrączkę noszę a co do tego nadmiaru wody w organizmie, to może powinnam się przebadać? Tarczycę, czy coś? Teraz wszyscy na tarczyce chorują...

I zamiast się cieszyć, że mnie ktoś podrywa, to ja mam jeszcze wyrzuty sumienia i czuję jakiś taki niesmak :(

Na osłodę tego ciężkiego życia, pojechaliśmy sobie spontanicznie do Zakopanego  :) Było cudownie i wszystkim polecam Willę Jaszczurówkę 26! Upolowałam niezły deal na Booking.com i spędziliśmy 2 noce w pięknej willi, niedawno odnowionej (w listopadzie 2017), ale nie to było najważniejsze....




Mimo, że padało i musieliśmy nosić te okropne, szeleszczące przy każdym ruchu plastikowe peleryny, które przyprawiały mnie o chęć wymordowania wszystkich producentów plastiku (Liwka miała niebieską, ja miałam fioletową, a Tygrysowi dostał się róż ;)))) ) przeszliśmy całą drogę do Morskiego Oka, gdzie akurat wyszło słońce i mogliśmy przebrać skarpety na suche rozkoszując się wygodnymi kamyczkami przy jeziorze ;) Udało mi się zrobić niesamowite zdjęcia, pomimo tego, że nad jeziorem było dosłownie tłum :) Byłam w szoku jak szybko szliśmy pod tą górę, wymijaliśmy wszystkich, więc chyba jednak nie jest ze mną jeszcze tak źle ;) Drogę w dół Tygrys z Liwką pokonali na dziecięcej hulajnodze. Goniły ich zazdrosne spojrzenia zmęczonych piechurów ;)



Z politowaniem patrzyliśmy na ludzi jadących bryczkami. Ja bym wsadzała na te wozy tylko starych i schorowanych. Każdy inny niech zapierdala pod górę, a jak nie może to niech go wiozą w wózku albo niech jedzie na barana na ramionach taty. Tak czy inaczej, Liwka - ośmiolatka dała radę, ja siedząca przy kompie po 8 godzin dziennie dałam radę i  nie, nie mam zrozumienia dla ceprów w bryczkach, sorry. Mam prawo. "Hejtujem"!

Zrobiliśmy wtedy prawie 20 km, niecałe 27 tysięcy kroków (ale co to jest, jak codziennie powinno się robić po 10 tysięcy!). Poprzedniego dnia dla rozgrzewki zrobiliśmy ponad 15 tys. kroków łażąc po Zakopanem, a ostatniego dnia nie włączałam już krokomierza, ale zrobiliśmy też piękną trasę przez Dolinę Strążyską, Ścieżką nad Reglami do Sarniej Skały i do Doliny Białego. To jest tak piękna i urocza trasa, że mam zamiar zrobić ją kiedyś ponownie :)

Morskie Oko :)



9 lipca, łażenie po Zakopanym i Nosal

Liwkowe LOVE :)

Poza tym postanowiłam zmienić coś naprawdę bardzo ważnego w moim życiu i przez jakiś czas na kolację jadłam sałatkę owocową a potem miksturę z jabłka, szklanki wody, 1 łyżki siemienia lnianego i 1 łyżki nasion chia i miodu i cynamonu - rano miałam brzuch może nie płaski ale o wiele mniejszy :) Chcę zejść poniżej 60 kg albo nawet jeszcze mniej do jesieni. Zrobiłam sobie też miksturę z chrzanu na oczyszczenie i poprawienie metabolizmu. Wszystko - znaczy przepisy zapisałam w różowym notatniku z Penneysa. Ale potem wyjechałam do Zakopca i potrzebowałam energii i moja dietę szlak trafił, ale chyba znów do tego wrócę.

Miksture z chrzanu je się codziennie 2 razy dziennie po 1 łyżeczce przez 3 tygodnie. A nasiona chia z jabłkiem i resztą co wieczór i myślę, że przy tym zwyczaju zostanę. Nasiona chia pęcznieją w żołądku i na dodatek dają energię.

I wszystko byłoby w porządku, gdybym nie schrzaniła sobie włosów. Zrobiłam sobie "ombre". Ciężko to w zasadzie nazwać ombre.... wygląda to raczej jak spłowiały brąz.... Zapłaciłam za toto  190 zł, z  podcięciem i grzywką Liwki, ale kurde.... Nie widać żadnego efektu wow, nawet nie widać, że to jest ombre :( Od wczoraj myję włosy dwukrotnie, codziennie i mam nadzieję, że mi się szybko wypłucze. A tak się bałam iść i nie miałam ochoty :( A poszłam... Trzeba jednak ufać sobie! Nigdy więcej tego nie zrobię... Grzywkę też mam beznadziejnie przyciętą... Już miałam takie fajne odrosty -  ostatnio farbowałam 30 marca.

Na moja gębę i tak nic nie pomoże, to chociaż włosy mogłam mieć fajne ;) A teraz nie mam :( 

Zdjęcia które zrobiłam dosłownie na chwilę przed farbowaniem, chyba tylko dlatego, żebym teraz mogła wylewać zły żalu i rozpaczy :( 




Do tego koloru dochodziłam dobre 4 miesiące - po farbie Garnier Delikatnie Opalizujący Blond są na początku brązowe, a potem dopiero się rozjaśniają… O ja nieszczęsna :) I znów od nowa to samo! Ale przed końcem sierpnia się znów farbuję i czekam na ukochany kolor :) 

Oby się teraz jak najszybciej wypłukały! IChoćby woda w kranie zimna była, to ja będę zimną wodą włosy myła, coby sie jak najszybciej sprało!

 Z dobrych wiadomości, to chyba Elisse z Utkane z marzeń wróci na bloga, bo pojawiła się na Facebooku i obiecała :) 

środa, 13 czerwca 2018

Filmowo, czyli "Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii". ("The Witch: A New-England Folktale").


źródło: Internet


 Jeśli mam pisać często (a bardzo mnie do tego ciągnie!!!) będę pisać o tym, co zajmuje mnie na co dzień, o tym, co mnie fascynuje i nakręca do życia. A jedną z fajniejszych stron życia w naszych czasach jest właśnie oglądanie filmów :) 

Nie wiem jak Was, ale mnie codzienne życie i nadmiar obowiązków czasami naprawdę bardzo przytłacza. Do tego stopnia, że mam zero energii, znika gdzieś mój optymizm, pozytywne nastawianie do życia i dopada mnie poczucie beznadziei.... a to naprawdę bardzo przykre uczucie :( Jest to jeden z powodów, dla których postanowiłam wrócić do pisania. Chcę wpuszczać maksymalną ilość szczęścia do mojego życia :) 

Wczoraj obejrzeliśmy "The Witch: A New-England Folktale", trochę niefortunnie przetłumaczoną na polski pod tytułem "Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii". Niefortunnie, ponieważ czarownica kojarzy się bardziej z bajkami dla dzieci (np. czarownica z Królewny Śnieżki czy z Jasia i Małgosi) a bajka, to bajka, nie horror. Bardziej pasowałaby mi tu wiedźma i podanie ludowe, ale i tak wiemy o co w tytule chodzi. 

Uwaga, recenzja The Witch: A New-England Folktale może zawierać spoilery!


Rok 1630, Nowa Anglia.  William i Katherine zostają wygnani z osady, gdzie wiedli spokojne życie z piątką swoich dzieci i zostają zmuszeni do samotnego osiedlenia się wśród lasu, z dala od bezpiecznej, niosącej komfort społeczności. I teraz właśnie zaczyna się akcja, choć wydaje się, że już scena wypędzenia rodziny z plantacji skazuje wygnańców na nieuchronną zagładę. 

źródło: Internet

Rodzina w jakiś sposób jest w stanie odbudować swoje życie na nowo i wydaje się, że zaczną egzystować w nowych warunkach, gdy najmłodszy niemowlak znika w dziwnych okolicznościach. Thomasin, najstarsza i dojrzewająca już córka Williama i Katherine ma pecha, ponieważ opiekuje się najmłodszym Samem w chwili jego zniknięcia. I od tego wszystko się zaczyna. 

Film jest do pewnego momentu pozornie pozbawiony jakichkolwiek elementów nadprzyrodzonych  i nic niezwykłego się nie dzieje. Początkowo można nawet odnieść wrażenie, że reżyserowi chodzi o fakt, że zło jest tylko i wyłącznie w nas samych i stamtąd się bierze, że mamy do czynienia z przekazem, wskazującym na to, że szatan to tylko wyobrażenie człowieka i wytwór religii chrześcijańskiej, a człowiek ślepo podążając za wiarą niechcący może wyrządzić wiele szkód sobie i bliskim. Wrażenie mamy jednak tylko dopóki nie porazi nas z nagła potworna sceną, która trwa zaledwie sekundę, ale dzięki temu jest jeszcze bardziej wyrazista i przerażająca, niż w każdym innym hollywoodzkim horrorze. I nawet  takie sceny zapierają dech swoim pięknem (szczególnie scena matki karmiącej piersią.... hmmm... kogo? po obejrzeniu dowiecie się kogo, a może to ktoś inny kami się nią?...).


źródło: Internet


Powoli dowiadujemy się, że chyba jednak nie chodzi tylko o fakt fiksacji na tematy religijne (a może jednak po prostu wszyscy zwariowali?). Niesamowita muzyka, narastająca momentami do rozmiarów krzyku (dosłownie!), niesamowity, starodawny język, jakim posługują się bohaterowie, jakby żywcem wyjęty z utworów Szekspira, przepiękne krajobrazy i scenografia skomponowana w kolorach brązu i beżu sprawiają, że sami nie wiemy w co tak naprawdę wierzyć.

Marzyłam o tym, żeby usłyszeć na żywo te wszystkie staroangielskie "thou" i "thee".  Co ciekawe, większość dialogów z filmu zaczerpnięta jest z najprawdziwszych wypowiedzi ludzi oskarżonych o czary w procesach zapisanych w starych dokumentach (!!!).

źródło: Internet

Dojrzewanie najstarszej Thomasin, czarny kozioł Phillip, hipokryzja ojca i zazdrość matki oraz  nieporozumienia wśród rodzeństwa, zakończone próbą wystraszenia małej bliźniaczki przez starszą dziewczynkę owocują zadziwiającym splotem zdarzeń i okoliczności, wobec których oskarżenie o czary staje się tylko kwestią czasu.

Zakończenie jest nieoczywiste. I o to właśnie chodziło chyba reżyserowi. Każdy widz ma w tym filmie swoje własne zakończenie.

Polecam szalenie!

Dla mnie 10/10.
Reżyseria:  Robert Eggers.


źródło: Internet

Lubicie horrory? Dla mnie to najlepszy gatunek filmowy!







czwartek, 7 czerwca 2018

Wiosennik, czyli powrót do pisania bloga po długiej przerwie.


Co zacznę pisać, to kasuję. Serio. Powrót do pisania po tak długim czasie, jest jak szorowanie gołym tyłkiem po asfalcie. Takim naprawdę chropowatym. Z jednej strony naprawdę bardzo chcesz to zrobić i mieć to już za sobą, ale z drugiej boli jak cholera i właściwie to na co ci to wszystko???

Ale wena nie sługa, przychodzi i odchodzi kiedy chce. A teraz mnie napadła :)

Mogłabym się teraz zacząć tu rozwodzić nad czasem, kiedy miałam czas na pisanie notek prawie codziennie, kiedy mieliśmy cudowną, wspierającą grupę blogowych przyjaciół (tzw. kółko wzajemnej adoracji, hehe) a pisanie było lekkie, łatwe i przyjemne. Kiedy siadywałam przy naszym starym komputerowym „dieslu” w naszym małym mieszkanku w Newbridge  i wylewałam na klawiaturę wszystkie smutki i radości. Kiedy Liwcia była jeszcze taka mała :) Dobrze, że chociaż te wspomnienia mam tak dobrze zapisane :) Nie zamieniłabym tych chwil na żadne inne!!!

Ale tak sobie myślę, że chcieć to móc i to żaden problem wrócić do pisania. Wystarczy znów zacząć pisać ;) Tak więc drodzy Państwo, wiadomość numer 1 (chociaż nie o największej randzie) to: mamy chomika ;) Chomik ma na imię Alex, ale ja nazywam go krwiożercza bestia, bo zagryzł swojego kolegę chomika, który nierozważnie został nam sprzedany wraz z Alex przez pana w zoologicznym. Jakoby, że jednemu chomikowi się nudzić miało bardzo… Co prawda wyczytałam w internecie, że chomiki dżungarskie są terytorialnym zwierzakami i trzeba trzymać je osobno, odgrodziłam więc trzecie piętro klatki od pierwszego, ale Alex i tak się jakoś przedostała i uśmierciła swego niedoszłego męża :( Mamy nauczkę na przyszłość, chomika szkoda (bardzo!), a Alex rządzi na pokojach w klatce i mimo wszystko stała się ulubieńcem rodziny. Jednak te chomiczki są naprawdę bardzo słodkie :) My mamy białego i Liwka nagrywa z nim niezliczone filmiki na komórce… Ma już nawet swój własny kanał na Youtube ;) Niesamowicie szybko rosną nam te dzieci i nie zatrzymamy tego… Możemy jedynie pokazać im, jak dobrze żyć. Jak być dobrym człowiekiem.

Wakacje już za pasem i będzie to dla nas (rodziców) niesamowita ulga. Podobno od 4 klasy "się dopiero zaczyna", a Liwcia jest z tego pechowego rocznika, które zostało zaciągnięte do szkoły o rok wcześniej, bez żadnego przygotowana programu czy dostosowania go do młodszego ucznia. Radzi sobie świetnie, ale jak każda matka drżę o przyszłość. Już tak będę miała chyba całe życie ;) Wiem, że za bardzo się przejmuję ;) Tymczasem przed nami wakacje, jezioro, a jeszcze wcześniej zielona szkoła :) I znów szkoła życia przed moją Już-nie-taką-Malutką. Trzeba wypuścić z ramion, wypuść w świat. Po to przecież wychowujemy dzieci. Nie dla siebie. Dla świata (tak sobie powtarzam, tak sobie powtarzam!).

To będzie czas, kiedy będę mogła trochę bardziej zająć się sobą i wsiąść na mój dwudziestopięcioletni rower i pognać z Pająkiem przez wsie. On to uwielbia :) Spasł się ostatnio ciut nadto i nie mogłam uwierzyć, że taki wałek kluskowaty potrafi tak popylać na tych swoich krótkich nóżkach. Robiłam postoje, bo bałam się, że mi pies zawału dostanie. A on nic.  Tylko raz próbował mi się wkręcić w łańcuch, kiedy wystraszył się jakiegoś psa wybiegającego z podwórka, ale na szczęście odbił się tylko zgrabnie od roweru i popędził dalej. Kiedy widzi, jak biorę rower, dostaje szału ze szczęścia :) I wakacje to jest taki czas, kiedy na ten rower będzie więcej czasu :) I może w końcu pomaluję barierki ;) I mam jeszcze wykopać dziurę pod rusztowanie na domek na drzewie. Tyle fajnych rzeczy do zrobienia, a tak mało czasu....

W międzyczasie odkryłam również, że chyba jednak nie jestem człowiekiem… Jestem kotem.




6 znaków, że tak naprawdę jesteś kotem:

- nie przepadasz za  przebywaniem w towarzystwie
- irytuje cię 99% społeczeństwa
- nienawidzisz tego, co inni uważają za świetną zabawę
- twoje szczęście nie zależy od posiadania drogich rzeczy
- okazujesz uczucia na swoich własnych zasadach
- jesteś ofiarą nagłych zmian nastroju

100 % ja :)



poniedziałek, 21 maja 2018

Po komunii

Kurcze blade, tęsknię za tymi czasami, kiedy każdy stres człowiek mógł sobie wypisać (czytaj: rozładować ;))) ) na blogu. Niestety, najlepiej pisało mi się zawsze na Interii i do tamtych czasów nie ma już powrotu, ale przecież aby iść w przód nie należy oglądać się w tył ;)


Maj to najcudowniejszy miesiąc w roku, szkoda tylko, że się oziębiło, bo już tęsknię za upałami ;)
Jesteśmy już po komunii i po pielgrzymce i po tym całym około-komuniowym zawrocie głowy. Dobrze jednak wyszło :) I  pomyśleć, że rok temu jeszcze nie chciałam organizować tego wszystkiego i buntowałam się na myśl o chodzeniu do kościoła… Jakoś to przeżyliśmy. Józek, nasz ksiądz jest zarąbisty, nie narobił dzieciom ani grama stresu, komunia była piękna, pielgrzymka do Zakopanego luzacka - czego chcieć więcej? ;) Przyjęcie zorganizowaliśmy w Chacie Góralskiej i animatorka zrobiła za nas całą robotę zabawiając dzieci przez bite dwie godziny. Rodzina stawiła się w komplecie. Do kościoła chodzić nie zaczęłam, ale pokochałam ten nasz stary kościół (pochodzi z połowy XIII wieku!) i jego historię, szanuję naszego księdza i żałuję tylko, że wszyscy księża tacy nie są, bo na pewno cieszyliby się o wiele większym szacunkiem wśród społeczeństwa niż obecnie ;) Kto mnie zna, ten wie, że do nawrócenia u mnie daleko, ale ksiądz Józef zaimponował mi niesamowicie tą swoją pewnością obranej drogi. U niego wszystko jest pewne, stałe i niezmienne. Sama nie wiem jak to określić, ale sama chciałabym mieć taką pewność swojej misji na tym świecie… On ją ma i dlatego ludzie za nim pójdą. 

Moja Misia. Patrze na nią i już jest taka duża, a dopiero co kibicowaliście mi tu jak się rodziła ;))) Do końca roku szkolnego zostało jakieś 2,5 tygodnia nauki, bo za tydzień długi weekend, potem zielona szkoła i będzie już po klasyfikacji :)
 




Zdjęcia z komunii mamy w zasadzie tylko w formie papierowej na fotografiach, wstawiam więc z przyjęcia z Chaty. I uciekam, ale wrócę niebawem ;)


czwartek, 17 maja 2018

Szczególny dzień :)

Dziś jest szczególny dzień. 
Postanowiłam w końcu zacząć robić to, co naprawdę kocham. 
Dla mnie drzewa, krzaki, zioła stanowiły zawsze magiczny świat, w którym chciałam się zagłębić, aby być jak najbliżej z Naturą. 
A na starość chciałabym zostać szeptuchą-zielarką, mądrą wiedźmą (słowo wiedźma wywodzi się od słowa wiedzieć;) i przyuczyć moją młodocianą uczennicę do czarownicowego zawodu ;)
Ona już teraz w wieku 8 lat sporządza kremy z aloesu! 
Co za potencjał :) 
Tak więc dziś postanowione, jutro zrobione :) 
PS: Stęskniłam się za tym miejscem straszliwie :) 

wtorek, 16 stycznia 2018

Uważaj co wysyłasz w przestrzeń, bo wszystko wraca...


No, zbulwersowałam się normalnie ;) Ludzie to jednak nie potrafią odpuścić ;)

Sprzedałam książkę. Nieużywaną, nawet nie czytaną. Sama nie wiem co mnie podkusiło, żeby ją kupić. Jakiś rok temu była promocja 50% taniej na drugą książkę w Świecie Książki, a ja tak strasznie chciałam mieć drugą część hitu „Małe eksperymenty ze szczęściem. Sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 83 i ¼” (cz. II ma tytuł „Dopóki życie trwa”) i się skusiłam na tą drugą książkę za 50%. Szybko okazało się, że to jakieś historyjki o Bogu, więc „Jesteś cudem” powędrowało na półkę i kiedyś w końcu postanowiłam ją sprzedać. Ogłoszenie wisiało miesiącami na OLX i nic, aż w końcu na początku tego roku dostałam aż 4 zapytania i sprzedałam książkę miłej (jak się wydawało) Pani z mojej miejscowości. Pani zabiła mnie komentarzem, że książki potrzebuje, bo jest psychologiem i buduje wysokie poczucie wartości u swojego syna. Wow. Super. Powodzenia ;)

I dziś rano dostaję wiadomość od tej Pani na OLX, że ta książka to lipa i że nie obwinia mnie, ale nie napisałam, że to wątek religijny, a nie psychologiczny ;)))) Czyli niby nie obwinia mnie, ale nie omieszkała mnie poinformować, że ma do mnie zakamuflowane pretensje bo „nie napisałam”. Miałam jej odpisać, że sama sobie winna, jak nie kompletnie wie co kupuje, ale co ja się będę wdawać w jakieś dyskusje z toksyczną babą. Typowy przykład toksycznej matki, ona nie obwinia, ALE… 

Ale - najbardziej toksyczne słówko na tym świecie... 

Wiecie co… Na świecie jest tylu ludzi, którzy po prostu nie umieją odpuścić…. Ostatnio czytałam jakieś wpis na grupie na FB, jak dziewczyna poszła do Escape Room’u i była bardzo niezadowolona, obsługa była niemiła, więc napisała im bardzo nieprzychylny komentarz, który szybko został usunięty. Dziewczyna dosłownie flaki sobie wypruła, żeby komentarz został przywrócony, bo ona ma prawo wyrazić opinię i niech wszyscy wiedzą jak tam było beznadziejnie. No i komentarz został przywrócony… a na jej profilu na Youtube też zaczęły się pojawiać nieprzychylne komentarze i łapki w dół. Czysty przykład akcja – reakcja. No i po co jej to było? Tona złych emocji wywalona w przestrzeń po prostu musiała wrócić… Bo wszystko wraca. Dobro wraca, ale i zło wraca i to czasem w dwójnasób. Więc dlaczego zwyczajnie nie odpuścić? Jasne, że nerwy nas czasem szarpią na te małpy wredne ;) Ale odpuść ;) Wygadaj się znajomym a potem spuść to w klopie, daruj sobie, machnij ręką. Bo nie warto ;) Ślesz złość, negatywne emocje, hejt… to wszystko do Ciebie kiedyś wróci. Ślij więc dobre życzenia, miłość, połóż na tym lachę i zastanów się co możesz zrobić, żeby Tobie i ludzikom w Twoim otoczeniu było po prostu lepiej ;)




To, co wysyłasz w świat - wraca do Ciebie. 
To, co siejesz - zbierasz. 
To, co dajesz - dostajesz. 

 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...